Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/131

Ta strona została przepisana.

Kalenik wyrażał się o nim z szacunkiem, Sydor spoglądał na niego z dumą, ludzie zachwycali się, że taki tłusty i zdrów.
Tak odpoczywał dzień i dwa — wreszcie tydzień.
Nikt go do pracy nie napędzał. Kalenik co ranka wychodził z sochą lub broną, ino przypominał najmitce, żeby okrasy i mleka Sacharkowi nie brakło. Tak go pieścili!
Na polu roboty było dla trzech, ale parobek nie sarkał.
Księżyc mu przyświecał, gdy wychodził na zagon. Sochę zakładał na jarzmo, i woły ją dźwigały, krocząc majestatycznie. On szedł za niemi, w kożuchu, ale bosy, zaczerwienionemi od bezsenności oczami wodząc po niebie.
Miewało ono już na wschodzie perłowo-różowe tony, a miesiąc tę szatę srebrem przetykał.
Zroszona i cicha, ziemia jeszcze spała i chłód rannego wiatru po niej się słał.
Za wsią Kalenik skręcał w prawo.
Tam, granicząc z dworskim łanem, cztery jego zagony wyciągały się, aż het, pod las.
U skopca granicznego krzyż stał dwuramienny pochylony nad chłopską rolą. U stóp jego głaz leżał i gąszcz chmielów zczerniałe drzewo co roku maił. Wegetowała też u tej