Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/132

Ta strona została przepisana.

Męki gruszka dzika rękami pastuszemi co rok łamana. Krzakiem się wreszcie rozpostarła, ni kwitnąć, ni owocować nie chciała i tak trwała od czasu, jak Kalenik zapamiętał.
U skopca zrzucał on sochę i jarzmo, na głazie kładł swą torbę z jedzeniem i woły pasł na miedzy.
Chłodna, biała rosa kąsała jego bose stopy; oparty na ośnie (kij do popędzania wołów) drzemał, bezwiednie posuwając się za wołami.
Na niebie coraz więcej było złota, coraz niżej spadał księżyc, i gwiazdy zgasły, jak wypalone strażnicze kaganki.
Wtedy Kalenik zaprzęgał woły i poczynał orać. Rataj był z niego wyśmienity. Bruzdy składał drobne, równe, rąk ni potu nie żałował.
Z Ziemią tą pieścił się — kochał ją i, idąc za sochą, przypominał sobie, ile mu ona w roku rodziła. Pamiętał snop każdy, czas każdego zbioru, słoty, które mu przeszkadzały, susze, które mu źdźbła paliły.
Długie były te zagony i mieściły jasnych zbóż wszystkie gatunki. Uprawiał też je po kolei, pilnując się dni feralnych i pogody.
Daleko pod borem żyto jare srebrne, już falowało, gdy on orał pod jęczmień. Za jarką owies ogniem złotej swierzepy się palił, czarno-zielono wschodziły kartofle.