Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/135

Ta strona została przepisana.

— Kto? — spytał ramionami ruszając.
— Ot, żonka twoja młoda! — szepnęła.
— Mohe, a mlona na żonkę niema w chacie?! — burknął ponuro, rzucając pierwszą garść siemienia.
— O Jezu! Bić ją będziesz?
— Albo ja ją na lubienie wezmę. Do roboty? A do pola jej wara!
Szedł bruzdą i lśniące ziarnka wielkim rzutem ręki na zagon ciskał. Patrzała za nim.
— To dobrze, że u mnie pola, ni statku (bydła) niema — rzekła.
— Czemu? — zdziwił się, stając.
— Bo ty-by mnie wziął i bił! — uśmiechnęła się.
— Ciebie? — twarz jego nieco pojaśniała nieco. — Tobie-by ja trzewiczki do pościeli zdejmował. Choćby się upił, toby ciebie nie tknął! Boh me!
Dziewczyna podniosła fartuch do oczu i odwróciła się, nic nie odpowiadając.
On dalej siał jakby zawstydzony.
Skończył wreszcie i ostatnią garść w krzyż na wiatry rzucił.
— Rodź, Boże! — rzekł, uchylając kapelusza.
Łucysia przeżegnała się nabożnie.