Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/139

Ta strona została przepisana.

Pasły się na wygonie grzązkim, stratowanym, pokrytym nizkiemi krzakami łozy i szuwarów.
Na słońcu dzień cały, pieszo, lub oklep Kalenik je zaganiał, żywego ducha nie widząc.
W skwar południowy, gdy stadnina skupiała się zmęczona, trochę odpoczywał, o zmierzchu wracał do wsi wśród rozhukanego tabunu. Dni te w pustce nie zdawały mu się długie i nudne. Obowiązek spełniał automatycznie, jak automat przepędzał czasem godziny nieruchomy, zapatrzony w próżnię przed siebie, jakby wrosły w ziemię.
Czarne torfowisko wciągało jego stopy, wiatr poruszał płótnianką; nie bały się go ptaki, i zagadywały czasem, zuchwale zaglądając w oczy.
Łozy o zmroku przybierały fantastyczne kształty, chodziły po wygonie jakieś cienie, jakieś tumany, jęczało po szuwarach.
Po wieczerzy, gdy wracał ze stadniną na nocleg, ożywiała się pustka, ale nie żywe to były istoty, nie swoi, nie znani.
Konie nawet były pokorniejsze w tę godzinę. Nie rozbiegały się daleko od ogniska, które on sobie rozkładał i podsycał noc całą.