Odstępowała, a on, jak martwy, leżał na wygonie, nim rosę z niego i pot choroby zdjęło słońce łaskawe.
Nic jeść nie chciał, i moc tracił.
Tydzień jeszcze się włóczył za końmi, borykając się z chorobą. Wychudł, twarz mu zżółkła i zczerniała, oczy wpadły i zasnuły się mgławą pleśnią, nogi nie słuchały woli.
Pewnego dnia na pastwisku padł, i nie wstał. Wilk wysunął się z łóz, i spłoszył konie. Parobek widział go, ale nie krzyknął nawet, widział popłoch stadniny, ale się nie poruszył.
Wszystko mu było obojętne.
Napół omdlałego zastał Sydor.
Konie wpadły w zboża gromadzkie, ludzie wpadli z wymysłami do Hubeni, a ten za kij porwał i popędził na wygon.
Zaczął tedy synowca pałką okładać, klnąc strasznie.
Kalenik tylko się wił po ziemi, i głucho stękał, i tak go stary zostawił, wyczerpawszy przekleństwa i siłę.
Wieczorem zabrano na wóz Kalenika i przywieziono do chaty; zeszły baby „szeptuchy“ i rozpoczęły kuracyą.
„Uczyna“ to była straszna.
Na ławie, gdzie skonała Sydorowa, zajął miejsce Kalenik.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/142
Ta strona została przepisana.