Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/144

Ta strona została przepisana.

— To ja się ożenię! — rzekł Sacharko.
— Czemu nie! Rychor tak mówił! — potwierdziła swacha. — Opuszczać nie warto. Daje krowę, byczka, trzy owce, cztery „bodnie“ odzieży. Dziewka, jak ją wiecie, gładka, czerwona, zdrowa, a pracowita okrutnie. Szczęście wam w ręce lezie!
Chłopom oczy zabłysły.
Spojrzeli po sobie ojciec z synem, i zrozumieli się.
— Tak i będzie! — zdecydował Sydor — Niech ją Sacharko bierze! Lata bez baby nie przeżyjem.
Kalenik słuchał, i milczał.
Bratanek do niego się zwrócił.
— Czuj, Kalenia! — zawołał. — Tobie wszystko jedno. Popierze moja żona tobie bieliznę, jeśli nie umrzesz. Na jesieni znajdziesz sobie drugą.
— Bierz. Ja tobie jej nie szkoduję! — odparł.
— To, nie czekając, jutro „zapoiny“ zrobimy! — zawołał Sydor.
Tak się to zdecydowało.
Nazajutrz, gdy Kalenik jak zwykle sam w chacie pozostał, skrzypnęły drzwi nieśmiało.
W progu stanęła Łucysia, tak zawstydzona, że ino jej oczy widać było zza rumieńca.