Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/148

Ta strona została przepisana.

— Mohe! — zaciekawiony słuchał parobek. — Bo to ona zechce! Diad’ko indyki ukradł. Ona mnie jeszcze do reszty otruje.
— To ja dla siebie poproszę. Rozpowiem tak i tak. Lik (lek) dostanę, taj tobie dam.
— Dobra ty! — szepnął.
— Nie umieraj ino! — rzekła, żałośnie nań spoglądając. — Nie na śmierć ja tobie koszule prała.
Skryła się ze łzami w cień drzwi.
Południe było, i bardzo ciepło, woń obornika i świeżej ziemi mieszała się z czeremchowem kwieciem.
Słońce uderzało w obnażoną, wyschłą pierś chłopa, obejmowało jego zbolałą głowę.
Wieś w polu była, i cichość panowała po zagrodach, bocian klekotał na stodole Hubeniów, pszczoły obierały pyły z liści kwiatów na gruszy przed chatą.
— Łucysiu! — zawołał parobek.
— Czego?
— Jak ja nie umrę, to ja ciebie wezmę na jesieni.
— Ty? Mutysz (kłamiesz).
— I Boh me!
Zamilkli, nie patrzali na siebie.
— Żeby do sianokosa pozdrowić — szepnął parobek.