Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/154

Ta strona została przepisana.

W odrynie stęchłych plew było trochę, i na tych się chory umieścił, a dziurawą siermięgą nakrył. Zapomniano o nim, jakby już nie istniał, i zmarniałby zupełnie bez Łucysi.
Szarym zmrokiem wpadała czasem do niego, przynosiła to bułkę, to brzozowego kwasu, to garstkę cebuli.
Lekarstwa pani nie dała, ale sama obiecała do chorego przyjść.
Dziewczyna drżała ze strachu, by jej kto tutaj nie spotkał, umykała jak kuna za lada szelestem, ale przychodziła przecie, i przyniosła mu raz krzyżyk, który we dworze u garderobianej wyprosiła.
Wierzyli oboje w moc tego znaku, boć przecie kabalarka ze straży wszystko wiedziała.
Pewnego dnia, gdy Kalenik się tego najmniej spodziewał, o południu, wierzeje chaty skrzypnęły żałośnie.
Słońce weszło, i weszła pani z Korniłą Hucem. Ledwie go dostrzegli, taki szary był na szarej plewie w kącie.
Pani uklękła nad nim, białemi rękami dotknęła głowy, rąk, piersi. W poważną, trochę smutną twarz jej on oczy wlepił, i milczał, wielką trwogą i czcią zdjęty.