Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/168

Ta strona została przepisana.

— To on widno (zapewne) o ciebie zazdrosny?
— Czego? Nieprawda! Taki dokuczliwy szelma! Jemu to wolno za wszystkiemi dziewczętami latać. Ja wiem, co on dokazuje. Żebym gospodarzowi pisnęła słowo, toby mu dopiero skórę sprał.
— Nu, to powiedz!
— To on mnie za to ubije.
W tej chwili ktoś płotek dzielący zagrody przesadził i wpadł na Ołenię.
Krzyknęła okropnie, i odskoczyła, a Karpina spocony, podchmielony, przed Kalenikiem stanął.
— Nu, jej szczęście, że to ty, cherlak. Żeby tak drugi, tobym bił.
— Co tobie? Niech idzie, i pohula.
— Pewnie! I niech będzie jak te wszystkie latawice!
— Jak zechce, to nie dopilnuje nikt.
— I, Boh me — ja dopilnuję!
— Na co?
Wesoły chłopak zaśmiał się zuchowato, i pod boki się wziął:
— A ot! Bo ja ją dla kogo hodował!
A nie doczekanie! Dureń ten, co swego nie dopilnuje!
— Mohe! Brać ją będziesz?