Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/169

Ta strona została przepisana.

— Nu, albo co?
— Duru się objadłeś.
— Moja dołeńka! — cicho w sieniach szepnęła podsłuchująca Ołenia.
— I nie duru, ale rozumu. Tyle lat chlebem karmili, a jak wyrosła, taką robotnicę z chaty tracić a obcą brać, żeby się z bratowemi biła codzień, to o łyżkę, to o miskę.
— W prystupy na dobre pole niejeden-by ciebie wziął do jedynaczki.
— Durne to wasze pole i gospodarskie harowanie. Ja ta nie przywykł podatków płacić, i głodem mrzeć na przednówku. Pracuję, to wiem za co; od dziecka syt był i odziany, i kurnej chaty nie wąchał.
Kiedy mnie pankiem draźnią — to i pankiem ostanę! Ołenia, idź spać, bo jutro spać będziesz przy robocie.
Zawinął się, płot napowrót przeskoczył, i znowu do swych skrzypiec się wziął.
Płacz Ołeni ucichł jak czarem, ale się więcej nie pokazała.
Kalenik na przyźbie tej pozostał, i tak mu ta noc weselna zeszła na trzeźwo, i gorzko, i markotnie.
Czasem zapominał, że grają i tańczą i piją u niego w chacie.
Był już dzień, gdy zabawa się skończyła.