Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/180

Ta strona została przepisana.

Chyliła się do ziemi przed każdym, młodym i starym, jakby Hrywdę całą prosiła o łaskawe, dobre przyjęcie.
Na dworze tymczasem noc się posłała. Weselnicy wysypali się z chaty, zaczęły się śmiechy i dzikie skoki.
Korowodem poprowadzono państwa młodych do stodoły — i zamknęły się za nimi skrzypiące, spaczone wierzeje.
Zresztą nikt o śnie nie pomyślał. Pito i tańczono, i wielkie wrażenie sprawiło ukazanie się Oksentego Czyruka.
Przed nim rozstąpili się wszyscy. Sydor do komory go zaprosił, częstował, karmił, poił.
Chuda ta, czarna postać miała w sobie coś rzeczywiście przygnębiającego.
Z pod brwi ogromnych kolący wzrok szedł aż w duszę tego, na kim spoczął.
Poczęstunek przyjął, wypił i obejrzał się wkoło, do kogoby przepić.
Ten i ów bliższy cofał się, i za plecy sąsiada się krył, a i Czyruk snadź nikogo godnego nie dojrzał, bo kieliszek odstawił i, na ławie usiadłszy, zabawom się przyglądał.
— Kalenika naszego nie widać — rzekł do Sydora.
— Chory szelma leży.
— Czemuż do mnie nie przyszedł po radę?