— Bądźcie spokojni. Nijaka się jej krzywda nie stanie. Zdrową odwiozę! Na dobranoc wam!
Wóz ruszył. Kiryk wnet zaczął dziewczynę nogami kopać, ale Kalenik się nasrożył.
— Porzuć! — groźnie i lakonicznie krzyknął. — Sydor już spał, szkolnik uczynił tożsamo. Jechali nocą cichą i jasną, i nie gadali do siebie. Parobek niedbale trzymał lejce i machinalnie biczem krzaki przydrożne smagał, zapatrzony przed siebie; dziewczyna, oparta o jego kolana, zasypiała pomimo trzęsienia wozu.
Coraz ciężej wspierała się na nim, coraz śmielej, aż nareszcie głowę odrzuciła bezwładnie, i oddychała równo i cicho, we śnie bezpieczna.
Parę razy spojrzał na nią. Opadła jej chustka z głowy, i złote włosy odsłonięte muskał i gładził wiatr.
Jemu jakoś tak dobrze było, jakby trzy doby próżnował, spał i słodką wódkę pił, i słoninę łyżką jadł.
Zapalił fajkę i zcicha podśpiewywał.
Droga umykała z przed nich, a on w ciężkiej swej głowie rachował czas, co go dzielił od jesieni.
Rachował i rachował, ale do ładu dojść nie mógł, więc dziewczynę trącił.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/192
Ta strona została przepisana.