Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/195

Ta strona została przepisana.

tych łąk świeżość i surowa woń wilgoci, opary się nad niemi nizko słały.
— Ty tutaj nigdy nie była; ja już jedenasty rok koszę, i wszystkie wychody znam, i wszystkie „zajmiska“ na pamięć.
— To zawsze w jednem miejscu kosisz?
— Każdy, jak dobrze trafił, z roku na rok wraca. Nam dobrze się udało!
— To na połowę kosisz?
— Nie, na trzeciak. Dwa stogi żydowi, jeden za robotę. Trzy ruble gotówką płacą, a potem jego część zimą do dworu odwieźć trzeba, zanim moją zabrać pozwolą. A ja nigdy nie odwożę, bo wszystko kupuję, com zrobił. Towaru szmat!
— Ciężko! — szepnęła z ubolewaniem.
— Nie poradzisz, kiedy mus — odparł ze spokojną rezygnacyą.
Żywot go nauczył ciężary dźwigać: nie buntował się, ani narzekał. Uchodzony był i wciągnięty do bezustannego trudu, jak ta jego klacz gniada do chomonta i hołobli.
Łucysia go pierwsza pożałowała może w życiu, bo aż się zdziwił na jej ton żałosny.
— Za twoje staranie i cichość panowanie tobie należy, taj odpoczynek!
Ruszył obojętnie ramionami.