roiły się łąki pracownikami. Tam kosili, tam wywlekali siano na wyższe miejsce, tu i tam z szałasów ognisko dymiło, uwijały się kobiety; to znowu ściągano wołami kopice na stogi, i ludzie się tam krzątali gorączkowo. Gdzie byli Hrywdańcy, tam wóz stawał, i rozmawiano, nie przerywając roboty.
— Jak tam w domu? Zdrowi? A dzieci całe? Co słychać?
A Hubenie, zaspokoiwszy ich ciekawość, rozpytywali:
— A jak siano pokazuje? Dużo wody? Czy prędko skończą?
Wóz ruszał, za nim rzucano dobre życzenie, i znowu dzwoniły kosy w ciszy.
Zajeżdżali w coraz większą głuszę.
Nareszcie około południa zatrzymali się przy dębie koszlawym, do którego przylepiony tkwił szałas z łozy i kołków.
Kalenik zaraz klacz odprzągł, spętał i w trawie zostawił, a tymczasem Łucysia tobołki z jedzeniem z wozu dobyła, a Sydor z Kirykiem szałas obejrzeli.
Pokazał Kalenik dziewczynie opodal rów, pełen rdzawej wody, zkąd czerpać miała do garnka, urąbał łozy na paliwo, wziął zaraz kosę i oczyścił z chwastów i szuwarów plac wokoło.
— A pilnuj się gadziny! — ostrzegł ją.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/197
Ta strona została przepisana.