Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/203

Ta strona została przepisana.

O wiorstę to było. Skakała z kępy na kępę, kalecząc nogi na ostrych szuwarach. A niepokój aż jej piersi rozpierał.
— Kalenik, ho, Kalenik! — krzyczała ile sił.
Ale jej nikt nie odpowiadał.
Zaczęła wreszcie płakać z bólu, zmęczenia i desperacyi, ale rwała się naprzód nieustraszona.
Odkryły jej wreszcie łozy widok na płaskie, bawełnianką pokryte błoto. Parę pokosów leżało świeżych, dalej — nic.
— Kalenik, ho, Kalenik! — łkając, wołała.
Słońce jej biło w oczy, a pot i łzy mąciły źrenice, więc przesłoniła czoło dłońmi, i spojrzała ze zgrozą przed siebie. A wtem między trawą coś się zaruszało, coś plusnęło.
Poskoczyła tam, i wrzasnęła okropnie.
Z pod ziemi, z wody i błota wyzierała mułem oblepiona twarz Kalenika.
Po szyję tkwił, i tylko dwie jego ręce konwulsyjnie trzymały się kępiny, w którą palce grzęzły, i która lada chwila się oderwie.
Wokoło niego była jakby studnia rozgrzęzłego mułu, jakaś głąb’ bezdenna, ślizga, — przepaść torfowa.
Bywają na błotach takie okna, piekielne pułapki, zdradliwie trawą pokryte. Parobek tej nie zapamiętał, nie spodziewał się, i wpadł