Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/205

Ta strona została przepisana.

Łucysia jedną ręką trzymała go, drugą uchwyciła się łozy, i tak całą mocą ciągnęła do siebie topielca — za szczęki. Mocowała się z topielą sama, bo on małoco pomagał, zupełnie osłabły.
I tak go wywlokła na „grad“, i sama padła, wyczerpana.
Kalenik leżał z odrzuconemi ramiony, i pas wciąż w zębach trzymał, aż go porwała czkawka i wymioty mułu, który połknął.
Wody nigdzie nie było blizko, więc mu Łucysia nawet pomódz nie mogła, i tylko, usiadłszy nad nim, zanosiła się od płaczu.
Wreszcie trochę przyszedł do siebie, rozejrzał się i spytał:
— A gdzie kosa?
Kosy nie było. Pożarła ją ta głąb’ torfu, i szczęściem, że nóg i rąk o nią nie pokaleczył; ale tej pociechy on nie czuł.
Dźwignął się, i począł biadać.
— Moja dola! Przepadła kosa! Co ja nieszczęsny pocznę teraz? Całkiem zginę.
I szukał jej, ryzykując raz drugi wpaść w to okno piekielne.
O podziękowaniu Łucysi wcale nie pomyślał.
Ona też zaczęła lamentować.