Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/211

Ta strona została przepisana.

— Boh me! Mnie opowiadał taki, co to widział: mój „did“ nieboszczyk.
A było to z dziadem tego Czyruka; był on taki sam jak ten — „znający“!
Jak zaczął umierać, tak cała chata ze strachu uciekła: tyle on wył i ryczał, na obrazy pluł, Boga przeklinał.
Wziął się tedy mój „did“ na „ryzykę“, włożył chomont na głowę, i poszedł do tej izby. To przez ten chomont co nie widziane widział, a sam zniknął. I widział, że „tych“ było z tysiąc, i tak go włóczyli po chacie, i bili, i dusili całą noc. Aż, jak kur zapiał, tak z niego przez gębę duszę wywlekli, i zabrali ze sobą, a tylko jeden został, i w niego, w tego trupa się schronił. To jak rankiem znaleźli onego martwym, ubrali go, włożyli w trumnę, duchowny zaczął śpiewać, kropić święconą wodą, baby jęły zawodzić, a „tego“ dziad mój wciąż widział przez oczy nieboszczyka, jak się od śmiechu zanosił, że go tak honorują!
Włożyli na wóz, i powieźli, a wedle Potapowych Krzyżów stanęli, i odkryli trumnę do ostatniego pożegnania.
I bacz — w trumnie tylko płótno było i wióry — a ciała nie. Tak prędzej wieko narzucili, żeby się posłuch nie rozszedł, i tak pustą w dół zakopali.