Teraz otarli rękawem uznojone czoła — odetchnęli.
— Dał Bóg skończyć! — rzekł Sydor.
Sacharko z Kirykiem zaintonowali pieśń żołnierską; kobiety obładowały się grabiami i dzbankami; Kalenik wziął woły na sznur i poszedł za nimi.
Wicher rzucił ku nim skrzydło chmur pędzących cwałem, ale deszcz, jak przez swawolę, ciskał tylko pojedyńcze, wielkie krople.
— Na suche bory! Na suche bory! — mówi doń Sydor, już lekceważąco.
Po miesięcznem obozowisku mało co było do zabrania.
Wpakowano w wóz wielką cechę z sianem dla cieląt, pęki łyka, narzędzia, napół zgniłe szmaty.
Usadowił się na nim Sydor z Makuszanką, Sacharko i Kiryk. Kalenik miał woły prowadzić — dla Łucysi nie było miejsca.
— To nic — rzekła — pójdę pieszo.
— Zabłądzisz! — krzyczała matka.
— A jaż gdzie będę! Pójdziemy razem! — odparł parobek, krzesząc ogień do fajki.
Pojechali tedy, a ci niestrudzeni szli bez sarkania ani protestu.
Na długim sznurze popędzał Kalenik przed sobą woły, w milczeniu ćmiąc lulkę. Łucysia
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/218
Ta strona została przepisana.