Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/219

Ta strona została przepisana.

nie odstępowała go, trwożna, bo tymczasem noc zapadła czarna i ponura. Turkot wozu się oddalał, a wreszcie ucichł zupełnie. Po łąkach wołało ptactwo, migały błędne ogniki, czasem wilki zawyły.
Droga była pusta, bo Hubenie wracali ostatni z sianokosu, i Perechreście już ciche będzie aż do zimy.
Jak czerwona skierka świeciła fajka Kalenika; nie odzywał się do dziewczyny, tylko od czasu do czasu wołom wymyślał.
Nareszcie skierka zgasła. Wsunął fajkę w zanadrze, splunął i stanął.
— Zabłądziliśmy? — spytała Łucysia.
— Nie. Pić się chce! Potrzymaj byki!
Oddał jej sznur, położył się na drodze, i jakby nie człowiek z kałuży się napił. Potem poszli dalej.
Ale już mu się język rozwiązał.
— Dziwuję się ja tobie, dziwuję. Te cztery tygodnie! — zaczął cmokcząc. Cienka ty, chuda, ni pleców, ni krzyżów. Ot dziewczynka, pastuszka, — taj hody! Dumał ja sobie, jak ty tutaj jechała: jagoda to, taj złoty łotać. Nie wytrzyma tygodnia; ale niech będzie, bo mi ta ochotniej będzie robić przy niej!
Zkądże u ciebie moc taka? Z różnemi ja kosił, a takiej robotnicy nie miał, i w Hrywdzie