— Tamci już w domu. Kiryk nie żałuje klaczy; nie będzie nigdy z niego gospodarz — mruczał niechętnie parobek.
— I Hanna twoja na „wołokitę“ wyszła.
— Szelma to nad szelmy! Hodowała się bez matki — ja nie miał czasu doglądać, to się i zmarnowała. Wesele odprawiła i uciekła; potem zjawiła się, niby to do pomocy na lato. Przyjęli chętnie, aż tu w tydzień — niema Hanny!
Żeby ja rozum miał, tobym ją powinien był bić codzień — a tak uciekła na sucho.
— Słyszę: do akcyźnika na służbę poszła...
— Nu, niech-no ja spotkam ją w miasteczku!
Przed nimi poczęło niebo się otwierać dla rannej zorzy. Już rozróżnić było można drogę, drzewa, zagony, i po trawach bujną białą rosę.
Skręcali na prawo i lewo, aż w tem stanęła przed nimi wieś rodzinna w całej okazałości, i woły, wyciągnąwszy pyski, zaryczały przeciągle.
— Ot i doma my! — rzekli jednym głosem. Zaleciał ku nim dym, spotkali konie wracające z noclegu, i ani się spostrzegli, jak się rozstali przy chatce Łucysi. Nie rzekli ani słowa pożegnania, i parobek ani się za nią obejrzał, tak zajęty był widokiem swej chaty.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/222
Ta strona została przepisana.