Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/241

Ta strona została skorygowana.

— Kiedy tak, to jej do żniwa szkoda. Zostań się, Maryo, w chacie.
— Nie, bat’ku, nie! Pójdę! — zaprzeczyła. On to niepotrzebnie się troska! — dodała, na męża wskazując.
Matwiej ubrał się już i fajkę zagasił. Spojrzał na żonę ze śmiechem, objął ją ramieniem, i po twarzy pieszczotliwie pogłaskał.
— A bacz, żeby mi chłopiec był, bo dziewczyn dwie to dosyć — rzekł.
Kobieta zaśmiała się do niego ślicznie białemi zębami.
— Chłopca ci się chce, a kołyskę czyś uplótł? — odparła.
— Jutro wieczorem uplotę.
— Pamiętaj, bo będziesz musiał na ręku kołysać!
— Ojoj, będę! Byleś za mnie mórg wyorała. Rozstali się, wesoło żartując.
Marya zmyła statki, zajrzała do dzieci śpiących, usłała pościel teściowi, obrała kartofli na jutrzejsze śniadanie; krzątała się żwawo, a wreszcie do sieni wyszła, i poczęła w żarnach jęczmień na kaszę rozdzierać.
Łoskot kamieni uśpił starego Korniłę. Wnet też wróciły kobiety zielskiem obładowane i Prytulanka odpędziła Maryę od żaren.