Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/247

Ta strona została przepisana.

orzechy. — Co krok, to kęs brał człowiek od swej karmicielki — matki.
Pewnego dnia Karpina Huc z wozem pełnym zboża zajechał pod wiatrak dworski do mlewa.
Młynarza nie zastał, więc lejce na drzewo zarzucił, i pobiegł po niego.
Nie znalazł w chacie, więc zmitrężył szmat czasu, szukając.
Tymczasem dróżyną podle wiatraku przechodził Tychon Czyruk, na plecach niosąc więcierz na ryby.
Tłuste kasztany Karpiny zlękły się owego czarnego kosza, poczęły uszami strzydz i szarpać.
Zabawiło to parobka — nastraszył umyślnie.
Tedy zerwały konie lejce, i poczęły latać koło młyna, zaczepiając wozem o zapory, rwąc uprząż, i łamiąc wóz.
Tychon się temu przyglądał ze złośliwą przyjemnością, a wreszcie połakomił się na porządny rzemienny półszorek; obejrzał się: czy go kto nie widzi, konie zatrzymał, uprzężą się obładował, i uciekł opłotkami.
Bardzo daleko chłop jeden szedł za broną, i ledwie jak punkcik czerniał, ale chłopskie oczy bywają wyśmienite, zresztą, jak okiem zajrzeć, nikogo więcej nie było.