Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/248

Ta strona została przepisana.

Uciekł tedy Tychon ze swą zdobyczą, kasztany rozbiły wóz i, zaplątawszy się wreszcie, stanęły ogłupiałe.
Tak je zastał Karpina z młynarzem, i ręce załamał.
— Jak ja się panu pokażę! Co ja ojcu powiem! Nieszczęśliwa godzina!
Nie podejrzewając kradzieży, szukał wszędy półszorka, aż w końcu zapłakał gorzko, i ze zwieszoną głową poprowadził konie do dworu, lamentując głośno.
Na dziedzińcu otoczyła go wnet cała dwornia. Ojciec nawet ze stodoły wyszedł i, wysłuchawszy narracyi, kijem, na którym korce karbował, plecy mu parę razy przemierzył. Czy to ty dziecko? Nie znasz swoich koni, — że bystre, nie znasz ludzi, że złodzieje? Rzucił, jak błazen! Dobrze tobie tak! Miej wstyd i hańbę nawet przed świniopasem! Ja cię nie będę zasłaniał!
— Mój bateńku, mój rodzony! — łkał parobek, nogi ojcowskie całując. Gorzej mi wstyd — śmierci! Pójdźcie ze mną do pana!
— Jeszcze może czego? Złapał ty wstyd, to go noś! Zaraz mi ruszaj do kancellaryi, i sam o karę poproś. Niech pan się dowie, jakiego bałwana wyhodował, i jakiego niedbalca chlebem karmi! Marsz!