Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/249

Ta strona została przepisana.

Karpina poszedł z płaczem.
Pan ani się gniewał, ani o karze nie wspomniał, a pani nawet go pożałowała, ale parobka ta dobroć ogniem piekła. Ręce i nogi państwa całował i jęczał.
— Tak mnie, Boże, dopomóż, ja ten chomont odnajdę: ja go odbiorę, by pod ziemię schowali! Niech mnie pan ten jeden raz daruje!
— Ależ, chłopcze, najmniejszej pretensyi do ciebie nie mam! — uspokajał go pan.
— Ja wiem, ino pan pomyśli w sobie, że ja dureń, albo o „nasze“ dobro niedbały. Ale ten raz proszę tak nie myśleć.
— Nie, nie! Nigdym nie myślał i nie pomyślę inaczej, tylko żeś mi zuch i druh pracowity i poczciwy! Za przyjaciela cię mam, i mieć zawsze będę! — upewniał go pan pół wzruszony, pół śmiejący się.
Ale stary Korniło rzecz tę ostro wziął do serca.
Wieczorem, gdy z ekonomem o jutrzejszej robocie radził, przy zebranych najemnikach i parobkach rzekł:
— A mego Karpinę jutro jegomość do paszenia świń odprawi, bo koni nie ma w co ubrać, ani do czego założyć.