Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/252

Ta strona została przepisana.

— Co ci się zdaje? Jeżeli schowali, to nie w chacie i dobrze. Jak po dobroci nie oddadzą, to przepadnie.
— Mój Boże! To ja się ze wstydem ostanę, — zdesperowany zastękał Karpina,
— Poczekaj. Pójdę ja sam z tobą.
Poszli tedy, pewni dobrego skutku. Spodziewano się ich u Czuryków. Zastali ojca i syna ponurych, zuchwałych, zaciętych.
— Wiecie, Oksenty, z czem przychodzę! — zagaił Korniło spokojnie.
— A wiem: z dziką napaścią! — odparł znachor.
— A nieprawda! Nie napastniki my, ale ukrzywdzeni. Po dobrej woli oddajcie tę uprząż. Zapłacę wam za nią trzy ruble, byle chłopiec mój wstydu nie miał.
— Jaką uprząż? Albo to u nas swojej niéma, żeby my kradli! Idź, zobacz, ile w „swirnie“ wisi rzemieni!
— Nie pójdę, bo mojej tam niéma. Temci gorzej. Biedny, jak ukradnie, odmowę ma przed Bogiem, a taki bohatyr, jak wy, to zgrozę czyni!
— Wy mi tu kazania nie prawcie, bo moja chata nie kościół, i słuchać nie potrzebuję waszych przymówek! Twój chłopiec może sam ukradł i przepił półszorek, a spokojnych