Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/269

Ta strona została przepisana.

Weźcież jutro parę koni, i w skok po nie jedźcie.
— Może dziś na noc? — szepnął Karpina.
— Jak sobie chcesz, i jak ci ojciec poradzi. Ja ci słowa dotrzymałem: wódkę dam, krowę sobie wybierzesz, a mnie na wesele proś!
Pochylili się mu do kolan, a on ich obu za głowę objął i pocałował.
Karpina zwijał się jak w ukropie.
Wózek nasmarował i derką przykrył — wór obroku wpakował, a furmana się o drogę do pańskiej ciotki rozpytał, ojcu tchnąć nie dał, tak go napędzał.
Matwiej ojca miejsce tymczasem zajął, i pęk kluczy od stodół i odryn dostał, wraz z tysiącem poleceń. Kobiety włożyły do wozu jedzenie i kożuchy dla zbiegów — i pożegnani błogosławieństwem całej rodziny, wyjechali ojciec z synem w daleką drogę. Ubrani byli odświętnie, weseli, pogoda im służyła, parskały ochotnie Karpiny kasztany. Na czwarty dzień pod wieczór stanęli u celu.
Zatrzymali się przy bramie, postawili konie przy wozie, i spytali parobków o kuchnię czeladną.
Wprowadzono ich do oficyn, do wielkiej izby, gdzie panowała Prytulanka.