Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/270

Ta strona została przepisana.

Właśnie stała u komina, garnków z wieczerzą doglądając, a Ołenia opodal myła miski. Parobcy siedzieli za stołem, i gwar panował, jak w ulu.
Olbrzymia, poważna postać Korniły Huca stanęła w progu, a z za niego wychylała się twarz Karpiny uśmiechniona, uradowana.
— Pochwalony Jezus! pozdrowił stary.
Na ten głos miska wypadła z rąk Ołeni, a Prytulanka rozłożyła ramiona, i patrzyła na swego dobrodzieja — oniemiała.
— Na wieki! — odpowiedzieli parobcy, a któryś dodał: Wejdźcie, cudze ludzie; prosim do ognia i do strawy.
Huce weszli. Kobiety stały jak martwe. Stary ich nie zaczepiał — ani wymawiał, ani prosił — przy tylu ludziach; Karpina, za ojcem, nie odzywał się także.
Zrobiono im miejsce na ławie, zaczęta rozmawiać.
— Zkąd? dobre ludzie!
— Z Hrywdy!
Nazwy takiej nie słyszeli!
— A daleko?
— Ot — do waszego dworu. Nasz pan tutaj był niedawno, bo oni z waszą panią swojaki.
— Aha! A jakże tam u was? Dobre zbiory?