Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/271

Ta strona została przepisana.

— Niczego — tylko omłót nietęgi.
— Tak i u nas! A posieli już tam ludzie?
— W tych dniach skończą!
— Dobrą porę na siew dał Bóg! A to wasz chłopiec?
— Mój, jeszcze takich trzech jest — ten najmniejszy.
— To wy do pani?
— Nie, za swoją sprawą!
Karpina tymczasem wciąż na Ołenię zerkał, i uśmiechał się. Dziewczynie leciało wszystko z rąk.
— Gospodyni, Tekla, dawajcie wieczerzę! — dopominali się parobcy.
Korniło dopiero teraz się dowiedział, że Prytulanka jego miała jakieś inne imię.
Baba była jakby nieprzytomna. Coś ciągnęło do Huców, witać, pytać, płakać, a jakiś niewytłómaczony lęk, czy srom, wstrzymywał.
Zawołała dziewczynę do sieni.
— Czego oni przyjechali, doniu?
— Po nas, maty!
— Nie wiem! Nic nie mówią! Może tak sobie, przypadkiem!
— Oj, maty, po nas! upierała się dziewczyna, a głos jej się śmiał, i płakał, i śpiewał.