Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/274

Ta strona została przepisana.

Wielka izba wyglądała ponuro przy oświetleniu małej lampki bez kominka. Kobiety pozostały same, i sprzątały, co raz-to na drzwi spoglądając. A wtem otwarły się one z łoskotem i, poprzedzając ojca, wpadł Karpina.
— Zbierajcie się, baby — wołokity! A hyla do domu! — zawołał wesoło.
— Cyt! — upominał go Korniło, i do Prytulanki się zwrócił. — Kiedy wam moja chata była niemiła, trza było rzec, taj po dniu rzucać, a nie wśród nocy, jak złodzieje. Siłą my was nie trzymali, i nie myśleli się rozstawać!
— Nie łaj, kumie! — zawołała Prytulanka, w rękę go całując. — Wiedźmą mnie zrobili: nie chciałam wam wstydu robić.
— Wstydu! — oburzył się stary. Za durnia mnie masz, żebym ja się na głupców oglądał.
Szedł ja całe życie przeciw wsi — i tak dzieci nauczyłem! A ty, że słuchasz gawęd i plotek, toś głupia baba!
— Głupia! kumie!
— Tak jest. Uciekałaś, dyabeł wie czego? Narobiło się kłopotu w chacie, chryi, lamentu. Kartofle we dworze bez was wybrali do połowy, a teraz ja, stary, włóczyć się muszę na kraj świata za wami — taj zapędzać was, jak owce błędne — do domu. Nie, babski rozum — wart niucha tabaki!