Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/283

Ta strona została przepisana.

— To co?
— Powieź mnie.
— Nie wiem! — odparł.
— To chodź tymczasem. Jagły z mlekiem nagotowałam.
Parobek spojrzał na ulicę błotnistą.
— Spać chce się! — apatycznie odparł.
— Hultaju, tobie sen w głowie!
— A cóż! zmęczył się.
— To z tobą tak? Nakarmcie mnie, napójcie i popchnijcie na słomę, to już i sam zasnę
— A cóż! — potwierdził obojętnie,
Rozmawiali przez ulicę, nie widząc siebie.
— Zachodził dzisiaj do mnie Czechów Andronik — mówiła kobieta dalej ze śmiechem. — Co ty powiesz na to?
— Nie mój interes.
— A może twój!
Splunął i odszedł. Naprzeciw skrzypnęły drzwi, kobieta weszła sama do chaty, i słychać było, że złość spędzała na dzieci, bo wyły wniebogłosy.
Około północy wiatr się zerwał, i począł na Hrywdę napędzać chmur szmaty. Wygryzał też liść po liściu osłony drzew, rozsiewał chwasty po polach, szarpał strzechy, szkodził, gdzie mógł.