Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/285

Ta strona została przepisana.

— Siadajcie! — zawołała do nich wesoła kobieta.
— Bierz większego! — zaśmiał się Karpina — ja już mozół mam na karku. Na nic tobie!
Ołenię pokazał, a Kalenika trącił.
— Nie bądź głupi, siadaj! Co ty baby się boisz?
Kalenik oszołomiony lejce ujął i usiadł na przedzie. Ruszyli wśród innych. Klacz była siwa, gładka, źrebak przy niej półroczny. Kobieta wiozła grzyby, mannę i parę owiec na sprzedaż. Po dostatkach tych powiódł okiem chłop, i westchnął. Tajało mu serce.
— Będziesz co kupowała? — spytał.
— Ale, wołu trzeba. Doradź ty mnie!
— Naszego kup. Ot, heń go Kiryk prowadzi. Tak ci radzę z dobrej duszy. Zbytki robią, że go sprzedają; ja wczoraj się poswarzył nawet o to.
— Stary on?
— Gdzie zaś! Ośm lat. Jaż jego wyhodował! Taka skotyna dobra, że w siole lepszej niema. Z twoim łysym parzyste będą.
— A może on ciebie tylko słucha?
— O, i jak!
Mijali właśnie wołu. Parobek się przechylił.