Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/286

Ta strona została przepisana.

— Hnedko! — zawołał.
Byk podniósł głowę: poznał głos, i zamruczał. Zaśmiał się Kalenik, jak rzadko to czynił, ale wnet zmarkotniał, i parę razy za tem bydlęciem przyjacielem się obejrzał.
— Jak ma iść z domu, lepiej do ciebie, niż żydom na mięso! — zamruczał.
— I pewnie! — potwierdziła wdowa — a jak nie zechce parobka słuchać, to ty nim poorzesz.
— Takim orać to uciecha — rzekł.
Spotykali więcej bydła, ale kobieta prawie nie patrzyła na nie.
Zaczepiali ich znajomi. Ona swoim woźnicą czwaniła się, na grube żarty odpowiadając śmiało. Parobek w milczeniu fajkę kopcił. Aż w tem u wstępu do miasteczka spostrzegł Łucysię.
Zdaleka ją poznał, bo bielała nowiutką świtą i chustczyną śnieżną. Po tej czystości znać ją było wszędy, i po tej kosie złotej, jakiej drugiej na okolicę nikt nie miał.
Stały obie z matką, otoczone żydówkami, które im z rąk prawie wyrywały dwa koguty pstre i kobiałkę jaj. W ulicy już tłok był, bo żydzi opadali wozy, chcąc niedopuścić chłopów z towarem do konkurencyi na rynku.