Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/299

Ta strona została przepisana.

— Zaraz po Bogosławie swaty przyślę.
— Mutysz!
— Boh me! — potwierdził, w pierś się bijąc.
— Już pieniądze zebrał i wieprz gładki. Nu, powiedz — co tobie?
— Ja nie wiem! Tak mnie coś nudno! Onegdajszej nocy przyśniło się źle. Jakby to Lach zdarny przyszedł do mnie, taj mówi: — Gotuj się na wesele, Łucyś; ja ci ślub dam, ino nie w kościele ze świecami, a na Kniaziach z krzyżami!
Licho mnie czeka, widno!
— Tfu, mara! Czegobyś umierała?! Takeś się przez to lato rozrosła, a żadnego moru na okoliczność nie słychać. Na, jedz, taj bodnie szykuj!
Dał jej drugi obwarzanek, a ona do fartucha sięgnęła, i poczęstowała Kalenika garścią cebuli.
Jedli, głośno mlaskając ustami.
Wtem krok czyjś ich spłoszył. Dziewczyna wskoczyła na podwórze, Kalenik odszedł. U Hubeniów w chacie tylko dzieci były. Sak w starej czapce ojca, z biczem nieodstępnym, siedział na przypiecku, oczy swe dziecinne, a już złe i krzywe, wlepiając przed siebie, w rozmyślaniu nad jakąś psotą. Mokrenia rozczo-