Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/302

Ta strona została przepisana.

— Ta jego rzuć do licha! U ojca cię przyjmą. Toż ty tu bez pory umrzesz.
Ale Tatiana przeczyła głową:
— Nie pójdę. Niechaj zabije, nie pójdę. Nie dospałam, nie dojadłam; takiego wieprza latem upasłam, jak źrebię.
Niedoczekanie jego, żeby tyle mięsa i słoniny sam zjadł, a ja nie!
A len? Jak żyto wysoki a cienki! Niedoczekanie jego, żeby on go sprzedał! Taki zostanę, jemu na złość, na zimę.
Została tedy w tem piekle, gorszem każdego dnia. Sacharko z sochą we dworze zarabiał. Sydor za pieniądze otrzymane za wołu drzewo na chlew kupił. Kiryk drwa do dworu woził.
Zarobek więc był, ale stało się pewnej Niedzieli, po rozpłacie, że tylko Kalenik swe pieniądze gospodarzowi odniósł. Synowie wrócili ledwie wieczorem, pijani.
Zaczęła się kłótnia.
— Albo oddacie pieniądze, albo jutro nie dam ni sochy, ni wozu! — krzyczał stary.
— Ale, nie dasz! — burknął Kiryk, — będzie ciebie kto prosił! Wolno tobie pić, wolno, i nam!
— Milcz, szczeniaku!
— Milcz, ty sam, stary psie!