Na swawole te nikt nie zwracał uwagi. Młódź rozwydrzona była okropnie, i nikt na starszych, ani uważał, ani słuchał.
Codzienne te bezeceństwa należały do porządku, do tej pory roku, do życia bieżącego wsi.
Pewnej takiej nocy Kiryk przyszedł ostatni do kompanii.
Zmarudził około wozu u Czechów, zanim zeń zdjął żelazne obręcze, potem zanim swój łup u siebie w chlewie starannie ukrył pod nawozem.
Wpadł do rówieśników z gotowym projektem.
— Wiiecie, chłopcy, gdzie na dziś pasza?
— W kapustach!
— Nie. W koniczynie dworskiej.
— A gdzież ona! Toż latem skosili i zorali.
— Aha — a nasienna?
— A, prawda! I tę skosili onegdaj.
— Nu, to na pokosy.
— Wal na pokosy!
Koniczyna ta daleko była od dworu, więc ją stróż rzadko odwiedzał.
Tej nocy jednak coś go tknęło.
Zebrał się i poszedł, wziąwszy sobie trzech Huców do pomocy.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/305
Ta strona została przepisana.