Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/310

Ta strona została przepisana.

Między chmury wsiąkał dym czarny, pełen atomów siana zwęglonego, i tworzył nad tą pochodnią dziwnie pogięte zygzaki. I tak stało się jasno, że wszystko było widać, tylko nie widać było, ani żadnego ratunku, ani sprawiedliwości.
Od dworu ukazało się parę ludzkich, czarnych sylwetek, ale nikt nie biadał i nie jęczał: patrzano w milczeniu.
Tylko psy zawyły, i tylko zaryczało przeciągle bydło — jakby przeczuwało ciężki przednówek.

Październik.

Już tylko runie zielone były, i tylko liście spadające krasne. Zresztą ziemia szarą się stała, nagą, chłód i wilgoć z niej szły, a tak gęsto było w powietrzu, że nawet głos bez echa ginął.
Cicho też było na polach ogołoconych, ni ptaszka, ni świerszcza, ni śpiewu ludzkiego. Gdzie na wiosnę miano zasiać jare zboża, tam zagony rozdarte sochami tworzyły płaszczyznę chropawą, siwą, i po niej chodziły wrony posępne, brudne, szukając pędraków, lub zając przypadał za bruzdą, lub lis kopał rude polne myszy. Po łąkach mokrych i bezbarwnych wa-