Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/314

Ta strona została przepisana.

Matka ściągnęła ją przez plecy sznurkami od fartucha.
Do kolan padła, do nóg, od razów się nie zasłaniając.
— Matusiu rodzona! Nie chcę, zabijcie, nie pójdę! Czy wy mi chleba żałujecie, czy ja wam zbrzydłam, że precz gonicie? Nie chcę ja „bohatyra“, żeby mi moją biedą oczy wypiekał, jak do swaru przyjdzie.
Zwróciła się do Tychona:
— Czego ty się do mnie przyczepił? Weź taką, co ci rada. Odczep ty się odemnie, siłą nie weźmiesz, a wolna nie pójdę. Mówiłam ci tak nie raz, nie dwa!
— Gadanie — pusta rzecz. Myśleli my, że rozumu nabierzesz, albo ci go matka doda. Źle jest uczciwą prośbą hańbować i krzywdę nam robić.
Stary Czyruk, to mówiąc, oczy złośliwe zwrócił na Makuszankę, a babę okropny lęk zdjął.
— Głupie zwierzę! Bierz łaskę, kiedy ci dają, słyszysz! — krzyknęła.
Ale Łucysia skamieniała w uporze.
Skryła się w kąt, za piec, i tylko powtarzała, łkając rozpacznie:
— Nie chcę, Boh me — nie pójdę! — Idźcie sobie.