Porwała się do niej matka — bić, ale ją Czyruk zatrzymał.
— Dziewczyno! — rzekł — posłuchaj ty mnie jeszcze. Różne rzeczy umiem, i zostawić przed śmiercią komuś muszę. Synowi nie wolno, chyba kobiecie. Pomyśl ty dobrze! Zostawię tobie.
— O Jezu! — jęknęła dziewczyna — ja nie chcę! Ja was się boję, i waszej chaty, i tej nauki. Żebym ja miała swoją śmiercią nie umrzeć, ale przez „nich“ zginąć nagle, jak wy, znachory, umieracie? W imię Ojca i Syna. Uchowaj mnie, Jezu Chryste!
W czarny, ciasny kąt się tuliła, drżąc jak przed zmorą.
— Nie hańbuj, głupia! — strasznym tonem krzyknął znachor. — Czego nie wiesz, nie gadaj, aż poczujesz! Pamiętaj! Nu, nie chcecie? Pójdziemy sobie gdzieindziej.
Makuszanka, przerażona, zatrzymała go.
— Oksenty, nie marnujcie słów i gniewu dla tej głupoty! Co ona rozumie? Uparła się i koniec! Popamięta tę odmowę. Przypomnę ja jej godzinę tę każdego rana i wieczora kijem. Ano, was proszę, o takie głupstwo nie bądźcie mi krzywi. Bóg wie, jakam wam rada. Odłożyli do jesieni, odłóżmy do wiosny — poczekajmy!
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/315
Ta strona została przepisana.