— A gdzież się ono podziało? Gdzież ojcowska połowa?
— Gdzie! — parsknął śmiechem — idź, na Kniaziach poszukaj. Tam sobie órz i siej, chatę staw, i swoją Łucysię z korowajem prowadź!
— Jakże to? — ogłuszony i niebardzo przytomny Kalenik powoli spytał. — To za cóż ja tutaj tyle lat pracował, i hodował, i budował? Toż ja na tej ojcowiźnie dawność odsłużył! Pogłupieli wy, czy co? Ja tu gospodarzem był, i zostanę. Toć moje.
— Idź do gminy, i przeczytaj, czyje tam stoi! — Ot, dureń nabity! — pogardliwie krzyknął Sacharko.
— A zresztą, co tobie do tego! Ja tu pan i starszy — i moje prawo! — dodał Sydor, bijąc w stół pięścią.
Parobek zupełnie osłupiał.
Sam niepiśmienny i nieczytający, bał się i czcił zarazem papier czarno pokreślony. Erudycya bratanków dobiła go.
Zrobiło mu się czarno i straszno w głowie. Może to i prawda, co oni mówią — oni „znają“, a on czem się obroni?
Umilkł tedy. Tamci jeść skończyli, i do fajek się wzięli.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/320
Ta strona została przepisana.