by ja tyle lat parobkiem służył, toby mnie gospodarz synem zrobił. A oni mnie dopiero teraz won gonią! — Teraz mi łychy koniec przyszedł. Za harowanie moje, za starunki moje — za spokój! Dosłużył się ja tego wieczora, że się dowiedział, iż co moje, to ich — a dla mnie batracki chleb! Ni mnie żonka, ni mnie komora, ni mnie okrasa, ni pierzyna! Bił się ja, bił dwadzieścia siedm lat na tym świecie, a teraz do ojca na Kniazie mnie gonią! z ziemi tej i z chaty.
Moje dawności — to ino ręce pokaleczałe, i krzyże naderwane, i ta zguba, co stoi za wrotami.
Na to mnie matka nosiła pod piersiami, na to mnie na świat samego puścili!
Bodajże ta matka kamienie była rodziła, bodajże to choroby ziemię z sierot oczyściły, bodajże świat wisielce nosił i psy! — I bodajże moje poty tę ziemię otruły, robakami ich żywcem stoczyły!
— Cyt’! — krzyknął groźnie Korniło, za ramię go porywając i trzęsąc. — Hody skargi — i milcz z klątwą! Jakże to, czemu cię precz gonią? Spokojnie mów.
Ale żałość Kalenika skurczyła się w sobie, i zakamieniała nagle. Jak ze snu zbudzony, błędne oczy podniósł, i długo milczał.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/323
Ta strona została przepisana.