Dziewczyna leżała na matczynej pościeli, jęcząc żałośnie. Kilka bab ją otaczało: odkadzały ją właśnie. Matka zawodziła, płacząc i łkając.
Parobek, widły w dłoni cisnąc, stał skamieniały w progu. Zaczęły mu zęby szczękać.
— Maty! — nieśmiało do starej się odezwał: — Co jej takiego?
— Oj, sokołyku, nie będzie jej, nie będzie! Trzeci dzień do ust nic nie bierze — ni wody kropli, ni mleka. Z początku ino na żołądek się skarżyła: boli i boli!
Myślałam, że się zdźwignęła, słomę nosząc. A tu ją wymioty porwały, a potem czkawka i kurcze — i od tej chwili w oczach ginie, jak ten robak się wije — i jednym głosem jęczy. Światła już trzeci dzień nie gaszę, na nogach trwam, — a ona tak i gaśnie — gaśnie! Już ja widzę, że jej nie będzie. Niech baby co chcą mówią — tak i ona nie z tego już świata — nie po tej ziemi będzie chodziła! Taki nie, taki nie!
— Nie mówcie tak. Do doktora ją zawieźć! Nie umrze — matko — nie umrze — powiedz!
Taki strach bił mu z oczu, że stara tej wiary jego uczepiła się rozpacznie.
— Może ty prawdę lepszą wiesz! O Jezu, o Jezu! — zajęczała, siwą głową o ścianę bijąc.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/327
Ta strona została przepisana.