Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/328

Ta strona została przepisana.

Baby znachorki skończyły swe zaklęcia i praktyki. Wychodziły milczące i skupione.
— Będzie „jednakowa“ (pozdrowieje)! — mruczały, w kościste szpony biorąc zapłatę.
Teraz Kalenik o krok się zbliżył.
Dziewczyna ucichła, dymem odurzona i wyczerpana bólem. Szarą płachtą przykryta, zmalała jak dziecko, z rękami odrzuconemi bezwładnie, była obrazem śmiertelnej nicości. Twarz jej miała jednę barwę zaśniedziałego kruszcu, oczy podsiniałe, czarne usta i skurcz bezmiernego cierpienia w rysach. Rozplótł się jej warkocz, ale i to złoto już nie świeciło. Roztargane, wypłowiałe włosy poskręcał, zda się, ból, a pleśń osiadła. Kalenik o widły wsparty — patrzył.
Aż nagle ból ją znowu ocucił.
Zwinęła się, zadygotała, i przeciągle zawyła nieludzkim głosem. Oczy rozwarły się bezmiernie, w kątach ust zabielała piana.
— Łucysiu! — jęknął parobek.
Spojrzała na niego, i łzy jej się rzuciły do oczu, i załkała.
— Niema już mnie — niema — wyszeptała.
— Co tobie!
— Umrę, umrę! Idzie śmierć biała taj zimna — idzie!
— Nagle (bardzo) boli?