A wreszcie trzeciego dnia, gdy już termin sądu na przyszłą Niedzielę był wyznaczony, a Hubenie odgrażali się strasznie, stary Huc umyślnie wyprawił go z transportem wódki do oddalonego magazynu, byle bratankom z oczu zszedł.
Powrócił w Sobotę. Nie śmiał o Łucysię spytać — więc sam pobiegł, opłotkami się czając.
Cicho było w chałupie. Makuszanka siedziała u okna i szyła.
A szyła krasny, cienki andarak, a na stole leżała koszula nowa, sztywna, na ramionach wyszyta bogato.
Parobek na robotę tę popatrzył, i nic nie rzekł.
A i stara, jakby go nie spostrzegła, monotonnym, nieswoim głosem mówiła:
— Nie szkoduję ja tobie, doniu, ni tkaniny, ni pracy. Ubiorę ja ciebie w najlepsze, najcieńsze. Niema po tobie komu brać, niema po tobie dla kogo chować! Naszykuję ci wszystko nowiutkie, czyściutkie.
Oddajęż ja ciebie bat’kom, taj didom na dziedzinę — bratu Michałkowi w opiekę — na kniahinię do kniaziów pójdziesz, detyno moja! Ni harować nie będziesz. Wiem ja, jak to szyć, i jak te gody prawić — bo mi one nie pierwsze, ale już Bóg dał — ostatnie!
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/330
Ta strona została przepisana.