— Rodź tobie, Boże, złotą pszenicę, rodź białe żyto! — szeptała, i ręką ruszała, jakby po kątach chaty mężowskiej ziarna sypała. A potem zgarnęła się, i jakby do kolan padała.
Upadnij teściom na obie nogi:
— Maty! — rzekł Kalenik — możeby ona jabłuszka chciała. Ja do dworu skoczę, i poproszę u pani.
— Skocz, sokoliku, czy ja już wiem.
— Nie będzie jej, nie będzie! — poczęła zawodzić stara.
On wyszedł, i zatoczył się parę razy, tak go ta troska z nóg waliła.
Do pani się dostał, i o jabłko poprosił, zapominając o wstydzie i swej wrodzonej nieśmiałości.
— Dla kogóż to? — spytała pani.
— To Łucysia umiera, proszę pani! — wyjąkał.
— Cóż jej takiego?
— Bóg wie. Baby mówią, że uczyna!
— Naprawdę umiera?
— Ale.
— No to zaprowadź-że mnie do niej.
Chłop do nóg pani padł, i zapłakał.