— Nic damy jej ruszyć! A toby jej w mogile nie było spokoju! Toćby ona nam nie darowała swego wstydu!
A matka zasłaniała ją ramiony, zmieniona strachem i ohydą.
— Nikt jej nie ruszał, i ruszać nie będzie! Swoją śmiercią umarła!
A Łucysia leżała cicha, i na szarej płachcie ją przykrywającej leżały jabłka czerwone. Wtem ją znowu maligna porwała. Zdało się jej, że z wiankiem dożynkowym do dworu idzie — przodownica uznojona:
Zebrali pszenicę, taj i żyto jare,
Do dom też szła — z dożynek, z dosiewek; na to życie, jak letni dzień pogodne, wieczór zachodził.
Ów szept — ze śpiewów echo konające — był żegnaniem, był pamiątką.
Pani rękę na głowie jej położyła, na powiekach chłodnych, poza któremi już nie teraźniejszość czarna żyła, ale przeszłość bujna i zdrowa.
— Nie ruszajcie jej teraz — niech tak zasypia! Nie trzeba już jej nic! — rzekła.