Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/340

Ta strona została przepisana.

— Masz, gospodarzu mój, koszulę czystą. A zapuścił się ty, a czarnyś! Ot, oprzątnij się na ten sąd. Na tobie i na wódkę rubla! Dobra nasza!
Śmiały się jej oczy, śmiały usta.
Objęła go za szyję i pogłaskała.
— Ciepły kwas mam w chacie! Chodź, głowę ci przyczeszę. A hody — drzemać!
Karpina wyjrzał z izby.
— Nie leź mu w oczy dzisiaj — krzyknął. Będzie dosyć czasu potem. Żebym na jego miejscu był, tobym cię kijem pognał! Idź do dyabła!
Kobieta zaśmiała się i pobiegła.
Kalenik wstał jak automat, popatrzył na koszulę, ale jej nie włożył.
Machinalnie postoły ozuł, ubrał się, czapkę na oczy nacisnął.
— Didu, ja pójdę! — rzekł do Huca.
— Idź, tylko się nie baw. Zaraz po mszy sprawa.
— Ale, sprawa! — zamruczał.
Makuszanek chata bez okien stała i drzwi. Deszcz jesienny zabijał do wnętrza wiatr przenikliwy, pod przyzbą parę desek leżało. Do pustego cebra zaglądała Krasia, a potem zgłodniała przez okno wetknęła łeb, prosząc o śniadanie.