A pod tem oknem, na ławce, jak do ślubu strojna leżała Łucysia.
Krowa dotknęła jej twarzy, cofnęła się, i zaryczała przeciągle.
Rozczesano dziewczynie włosy złote, i włożono na nie wianek z barwinku i ruty; miała paciorki swe wszystkie na szyi i wszystkie wstążki. Żółte, wychudłe ręce założono jej na piersi głuchej i pustej; krasny miała andarak, fartuch, nowe trzewiki.
Najbogatszej tak do ślubu nie ustroją! Tylko miast korowaja, kaszy misę na te gody postawiono, miast świec weselnych płonęła gromnica w jej głowach, zatknięta w czarce z grubego, mętnego szkła.
Kilka bab wzdychało — jedne wchodziły, wychodziły drugie.
Całą izbę, podwórze, ulicę napełniało zawodzenie matki.
Był to niby płacz, niby śpiew obrzędowy.
— Zoreńko moja, łebido moja! Ubrałaż ja ciebie, uczesała, położyła! Czegoż ty jeszcze chcesz, że tak milczysz, i nie dziękujesz, i nie kłaniasz się? Jaż tobie wyprawę dała, jaż tobie łoże usłała — jaż ciebie z chaty oddaję! — Tobie teraz o błogosławieństwo prosić trzeba — na swój byt jechać!
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/341
Ta strona została przepisana.