Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/346

Ta strona została przepisana.

Tu nagle Huc głos podniósł, i do starszego się zwrócił.
— Czy to w naszem siole teraz do karczmy kancelaryą przenieśli?
— Nie twój interes. Ty nie pośrednik. Gdzie nam wygodniej, tam gadamy.
— To i mnie wolno co rzec?
— A pewnie! — burknął starszyna.
— Nu, to ja powiem, że syn u ojca jednaki, i ten, co kaleka, i ten, co prosty. Radziwona ja znał: pola on nie robił, ale zarabiał dobry grosz, i pewno go nie przepijał. A chłopiec potem za niego i za siebie odsłużył!
— To niechaj chłopiec z ba’kiem się sądzi, że mu ziemi nie zostawił.
— Alboż ja jego krzywdy chcę! — płaczliwym tonem rzekł Sydor. — Wyhodował ja gadzinę, kiedy on nademną litości niéma, po sądach mnie włóczy — wstyd czyni. Nie bronię ja jemu ni chaty, ni chleba. Pocóż on mojej nędzy się napiera?
— I pszczoły, jak się dzielą — kąśliwe! — sentencyonalnie pijany Chryn wyrzekł.
— A cóż to za krzywda, gdy kto swego dochodzi! — Huc się ozwał.
— Wypijcie, Korniło, czarkę! — zaproponował uprzejmie Sacharko.