Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/353

Ta strona została przepisana.

— Nie bój się. Pójdziemy do zjazdu. Idź tymczasem do domu, ja kopię wyroku wezmę! Nu, łajdaki, — nu złodzieje!
Wypchnięto Kalenika za baryerę, tłok go wypchnął na dwór.
Zewsząd opadły go drwiny i docinki, lub ostra krytyka starszych.
Zgarbiony poszedł ku wsi, wlokąc nogi, jakby mu trzydzieści lat przybyło. Tak słabym się czuł, że stawał często, i połą twarz z potu ocierał.
A w głowie ciągle jedna mu myśl wirowała:
— Zginął ja! Zginął ja!
Tak zaszedł do wsi, minął Huców chatę, minął Hubeniów — sam nie wiedział, kędy dążył.
Wreszcie na karczmę popatrzył, i wszedł. Zmiętego rubla na stole położył, i chrypiąc, rzekł:
— Za całego! — i usiadł ciężko na ławie. Szary październikowy dzień dobiegał końca. Drobniutki deszczyk rozgrzęził do gruntu ziemię, i wszystko: niebo, domy, ludzi, drzewa pociągał mętnym tumanem.
Bydło głodne wracało, rycząc, do obór, i surmy rozpoczynały wieczorny koncert. Jedna, dwie, potem kilkanaście razem jęczało