swą monotonną, minorową skargę. Karczma była pusta, i dla jednego gościa nie zapalano światła. Siedział Kalenik w kącie, i pił wódkę jak wodę, dziwiąc się, że go wcale nie upaja, tylko grzeje, i daje dziwne siły.
Siedział tak może godzinę, może dwie. Zaczęli się ludzie schodzić, ten i ów go zaczepił, on odpowiedzieć chciał, ale żadnego słowa nie pamiętał.
— Co jemu? — ktoś rzekł — jak nie człowiek patrzy!
— Przystąpiło coś do niego!
— Nie rusz! Może się wściekł!
Został sam w kącie. Mało co wódki zostało w garncu, już też i ludzi nie widział. Zdało mu się, że gdzieś idzie przez pustki, przez czahary — a siłę czuł okropną.
Otworzono drzwi — wionął ku niemu chłód, i te słowa, które nie wiedział, kto mówił:
— Dajcie, Zundel, wódki kwartę — na kredyt.
— A na czyj?
— Makuszanki! Dla bab tych, co przy Łucysi nockę przesiedzą. Już i matka jak nieżywa przy niej leży.
— Będą rano „chowali“?
— Jak tylko trumnę zbiją.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/354
Ta strona została przepisana.